poniedziałek, 12 listopada 2012

Nie mam pomysłu na tytuł, czyli znowu o Fandorinie

Dobra, niezdarnie wygrzebuję się z liści niczym Wiedźma Ple-Ple i przedstawiam "śmiertelną" propozycję na jesienne wieczory. Propozycja ta, to świeżo wydane przez Świat Książki dwie kolejne powieści Borisa Akunina o przygodach Fandorina. Tak wiem, rymuję :). Tak przedstawiają się owe książeczki:

O czym są?
"Kochanka Śmierci" - akcja dzieje się w ostatnim roku XIX w., czyli w 1900 roku, co nie dla każdego jest logiczne (ech, pamiętam te huczne obchodzenie przez niektórych 2000 roku, jako pierwszego roku nowego millenium i wieku...). Oczywiście, jak większość powieści o Eraście rzecz dzieje się w Moskwie. Pojawiają się nietypowe samobójstwa, o tyle nietypowe, że przy zmarłych zawsze znajduje się wiersz opiewający...śmierć. Narratorem jest dziewczę z Irkucka, które zakochawszy się w pewnym młodzieńcu, udaje się za nim do Moskwy. Tam przybiera imię Kolombina i nawiązuje z młodzieńcem kontakt. Student wprowadza ją do tajnego klubu "kochanków Śmierci". Do niego należeli owi samobójcy  piszący pożegnalne listy miłosne do śmierci. Działalnością klubu interesuje się żywo niezrównany detektyw Erast Fandorin i jego przyjaciel - sługa japoński Masa...
"Kochanek Śmierci" - tu akcja dzieje się równolegle do "Kochanki Śmierci", również w Moskwie,  tym, że w przestępczej dzielnicy Chitrówce. Narratorem jest młody chłopak, który zboczył nieco z drogi prawości i uczciwości, zadając się z przestępcami. Na Chitrówce rozgrywa się pojedynek pomiędzy przestępcami aspirującymi do królowania w lokalnym świecie przestępczym. Młody chłopak - Sieńka przyłącza się do jednego z nich, nie jest to prosta sprawa, korzysta z pomocy many (czyli kobiety) jednego z nich. Owa kobieta nosi przydomek "Śmierć", gdyż wybrańcy jej serca...umierają... A na Chitrówce zaczyna grasować wyjątkowo bezwzględny morderca...Erast, przygotowując się do pobijania rekordu prędkości w skonstruowanym przez siebie wehikule, oczywiście dyskretnie wkracza do akcji...

Czy warto poświęcić czas i przeczytać te powieści?
 Uważam, że warto. Ale mnie nie wierzcie, gdyż chyba zadurzyłam się w Fandorinie ;) W "Kochanku Śmierci" ujawnił kolejną swoją zaletę: zmysł techniczny :)
 O przygodach idealnego detektywa pisałam tutu i jeszcze tu.

ps.  "Radcy prawnego" nadal nie przeczytałam, buuu


Boris Akunin, Kochanka Śmierci, Świat Książki, Warszawa 2012
Boris Akunin, Kochanek Śmierci, Świat Książki, Warszawa 2012

poniedziałek, 8 października 2012

Jesienne impresje

Bardzo lubię prozę Hermanna Hesse, podoba mi się też jego postawa życiowa. Wiersze niekoniecznie. Nie wiem czy to wina przekładu (bo wydaje mi się, że dobry przekład to niemal praca równorzędna z tworzeniem dzieła), czy po prostu nie dojrzałam do nich.  Kiedyś planuję napisać nieco więcej o Nim. Mam w domu zbiór fragmentów opowiadań, wspomnień oraz wierszy Hermanna, poświęconych przemijaniu, ale przyznam, że najchętniej oglądam jego zdjęcia :) Miły, spokojny, mądry, starszy pan wyziera z tych fotografii. 


Dzisiaj znowu do tej książki zajrzałam, bo od paru dni (może to za sprawą fenu wiejącego od Karkonoszy?) myślę o jesieni i umieraniu. I znalazłam w niej to, co chciałam:

 "...Jak miłe ciepło lasu przyczaiło się zlęknione pod akacjami, kasztanami i olchami, a las bronił lato przed nieuchronną śmiercią! Tak broni się człowiek dobiegający wieku schyłku lata: broni się przed więdnięciem i umieraniem, przed naporem chłodu otoczenia, chłodu własnej krwi. Ze świeżym zaangażowaniem poddaje się igraszkom i muzyce życia, tysiącowi uroków powierzchni istnienia, kruchym fontannom barw, mknącym cieniom chmur, z radością i lekiem czepia się rzeczy nienajtrwalszych, przygląda się ich przemijaniu, czerpiąc z tego strach i pociechę, i z drżeniem uczy się tajników sztuki zgody na śmierć. Tu przebiega granica między młodością a starością..."

Cytat ten pochodzi utworu pt. "Koniec lata", napisany został przez Hermanna w 1926 roku, znajduje się w powyższym zbiorze, s. 11-12.


Z jesiennym umieraniem przyrody kojarzy mi się również twórczość (zdaje się, że nadal jednopłytowa: "Symphonic Holocaust" z 1998 roku) formacji muzycznej Morte Macabre, a najbardziej jesienny - usypiający utwór to cover tytułowego utworu autorstwa Krzysztofa Komedy z filmu "Dziecko Rosemary", czyli...kołysanka :) 

Beztroskiej hibernacji życzę :)


Hermann Hesse, Koniec lata, s. 11-12 [w:] Im dojrzalsi, tym młodsi. Refleksje i wiersze o starości, Wydawnictwo KR, Warszawa 2000

poniedziałek, 17 września 2012

Akunina ciąg dalszy

W trakcie sierpniowego pobytu w naszym starym domu, pochłonęłam dwie kolejne powieści o przygodach Erasta Fandorina. Proszę, tu zdjęcie:


Może najpierw rozprawię się z "Dekoratorem". Akcja powieści rozgrywa się w Moskwie u schyłku lat 80-tych XIX w., Fandorin jest znanym i uznanym detektywem, jego pomocnikiem, oprócz japońskiego przyjaciela Masy, jest młody kancelista Anisij Tulipanow. Policja znajduje zmasakrowane zwłoki kobiety, jak się okazuje, w ciągu ostatniego czasu, kilka osób w Moskwie zostało w podobny sposób pozbawionych życia... Do akcji wkracza nasz detektyw, wskazuje na podobieństwo tych mordów do "dzieł" Kuby Rozpruwacza w Londynie. I akcja dalej się toczy...Jak zwykle, podczas czytania, przychodzą do głowy kandydatury na mordercę :) Mimo wszystko książkę czyta się szybko, lekko. Przypomina mi jednak jedną, nie pamiętam w tej chwili którą, z ostatnich powieści Marka Krajewskiego (podobieństwo spotęgowane jest tym,że akcja przeplatana jest zapiskami psychopatycznego mordercy, Krajewski stosuje czasami podobny zabieg). Ale "Dekorator" został napisany przez Akunina bodajże w 1999 roku.
"Koronacja" to dla mnie jedna z lepszych powieści o przygodach pięknego i mądrego Erasta. Akcja zgrabnie osadzona w realiach historycznych (Moskwa, koronacja Mikołaja II), dotyczy rodziny carskiej. Kilkuletni bratanek przyszłego cara zostaje porwany, porywacz - znany skądinąd Fandorinowi - tzw. doktor Linde żąda w zamian za dziecko najpiękniejszych klejnotów od małżonki cara oraz insygniów władzy   (brylant osadzony w carskim berle)...A doktor Linde znany jest ze swego okrucieństwa wobec ofiar...Narratorem powieści jest majordomus carskiego brata, ojca porwanego dziecka, Afanasij Ziukin. Czyta się jednym tchem, oczywiście i tym razem, w trakcie czytania, pojawiają się w głowie kandydatury na złego doktora, jednak finał zaskakuje...Ach, nie byłabym sobą, gdybym nie wtrąciła swoich trzech groszy: porwane dziecko ma 4 lata i waży 10 kg (sic!). To zdecydowanie za niska waga dla 4-latka, zakładając, że jako członek carskiej rodziny, nie był mocno niedożywiony :)

Gorrąco polecam do poczytania w jesienne wieczory na kanapie przy kubku dobrej herbaty :)

Do przeczytania pozostała mi jedna powieść o Fandorinie pt. "Radca stanu"
O przygodach rosyjskiego detektywa pisałam tu i tu

Boris Akunin, Dekorator, Świat Książki, Warszawa 2011
Boris Akunin, Koronacja, Świat Książki, Warszawa 2012

sobota, 8 września 2012

"Sztuka prostoty" Dominique Loreau




Słysząc, a właściwie czytając na innym blogu (o tu) o tej książce, zapragnęłam ją przeczytać. Okazało się, że moja przyjaciółka ma ją i właśnie niedawno skończyłam ją czytać. Motto przyświecające książce to "mniej znaczy więcej", autorka stara się ideę tę przenieść na wszystkie niemal aspekty życia. Książka jest podzielona na 3 większe rozdziały (składające się z podrozdziałów i podrozdzialików): materializm i minimalizm, ciało  i umysł. Skierowana jest, siłą rzeczy (Dominique to kobieta, Francuzka mieszkająca wiele lat w Japonii), do kobiet (np. rady dotyczące ubioru, torebki, pielęgnacji ciała), ale większość zaleceń autorki jest uniwersalna. Właśnie, zaleceń, bo to książka w stylu poradnika. Autorka radzi jak dbać o skórę, włosy, paznokcie czy jakie ubrania nosić (Dominique wskazuje kilka kolorów: czarny, biały i chyba odcienie szarości, jaką torebkę, etc.). Tym radom przyświeca jedna idea "mniej znaczy więcej" i to jest ok. Loreau radzi praktykowanie co jakiś czas głodówek, oczyszczanie organizmu, itp. Nie wszystkie wskazówki do mnie przemawiają (np. wystrój domu, czy noszenie określonej torebki, albo stosowanie głodówek), więcej ciekawych dla mnie przemyśleń znajduje się w części "Materializm i minimalizm". Gdy słyszę czy widzę hasło "minimalista" to pierwsze skojarzenie: hipster z wyliczoną ściśle listą posiadanych przedmiotów, oczywiście takich z górnej półki (elektroniczne gadżety, itp), a wydaje mi się, że jest to wtórne skojarzenie (jakoś chyba zbyt wiele osób odbieram jako pozerów). Pierwotnie to, wg moich wyobrażeń, osoba, która obywa się bez  wielu przedmiotów w swoim otoczeniu (zbędnych w codziennym życiu), nie pragnie mieć ich więcej. Żyje prosto i skromnie, to jest jej wybór, żyje świadomie, dokonuje świadomych przemyślanych wyborów (tych zakupowych także!), maksymalnie samowystarczalnie (od drobnych napraw w domu po uprawę warzyw czy ziół), zachowująca dziecięcą ciekawość świata. Coś jakby pośredniego między zwykłym śmiertelnikiem a mędrcem, czy pustelnikiem (wg stanu posiadania oraz odporności na pokusy ze świata reklamy), ktoś taki jak np. Hermann Hesse (aż dziwne, że autorka nie przytoczyła żadnego cytatu z jego dzieł, za to pojawił się cytat z Henry'ego Millera, który w okresie życia w Big Sur był chyba najprawdziwszym minimalistą). Z tej książki wyziera to pierwotne, zbliżone do mojego, określenie minimalisty i minimalizmu. Ale jest jedna rzecz, która mi do tego nie przystaje: autorka zachęca do kupowania rzeczy drugich, luksusowych, z górnej półki. To dla mnie zgrzyt. Owszem, zauważyłam już w życiu swoim, że czasem kupno sandałów za kilkaset złotych jest bardziej opłacalne niż za kilkadziesiąt złotych (te droższe służą już 4 lata i ich cena relatywnie do czasu użytkowania robi się coraz niższa, tańszym zdarza się nie dotrwać do drugiego sezonu, ale to nie reguła!), ale drogich bibelotów nie zamierzam kupować (to dopiero tworzy przywiązanie do przedmiotu!), ani nosić szalów z paszminy (miałam kiedyś, dziękuję, tkanina nie dla mnie).  Loreau pisze też o medytacji - chciałabym kiedyś tego spróbować, żeby wyrobić choćby sobie zdanie. I brakuje mi rozdziału  typu: minimalizm a rodzina. Ogólnie: książka warta przeczytania. Ale jak to z poradnikami bywa: należy wybrać dla siebie to, co nam pasuje, czyli odsiać dla siebie ziarenka od plew.
Na koniec krótki cytacik, coś o czym często zapominamy:

"...Bieda nie jest równoznaczna z brakiem pieniędzy. Oznacza także brak wartości humanistycznych, duchowych, intelektualnych. Pomagać innym to nie chwalić się swoimi bogactwami, to żyć skromnie i szanować każde ludzkie istnienie bez jego osądzania. To także postępować w taki sposób, że drugi człowiek nie odczuwa zazdrości, rozgoryczenia czy zawiści..."

p.s.  kiedyś, 10 lat temu, objętość mojej odzieży mieściła się na  jednej półce w szafie, do tego 1-2 kurtki, 2 pary butów, 2 torby. Obecnie dążę do zbliżonych proporcji (ale rzeczy będzie nieco więcej z racji zwiększenia liczby funkcji, jakie pełnię w społeczeństwie: matka, żona, pracownik, kiedyś tylko studentka...). A jak jest  z tym u Was?


Dominique Loreau, Sztuka prostoty, Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza, Warszawa 2008, s. 212,

środa, 29 sierpnia 2012

Z serii autorzy mojej młodości: Kir Bułyczow

Dawno, dawno temu, bite 20 lat temu ojciec (który nota bene, podrzucał mi różne ciekawe książki do czytania) przeczytał mi fragment opowiadania Bułyczowa ze zbioru "Ludzie jak ludzie". Był to "Świeży transport złotych rybek". Połknęłam haczyk, a jakże. Przeczytałam z wypiekami na twarzy wszystkie opowiadania z tego zbioru. Jakiś czas później, ku swojemu zdziwieniu, natknęłam się na prozę Bułyczowa w księgarni. Świeżo wydaną. To był zbiór pt. "Opowiadania guslarskie". A o czym te opowiadania są? Najogólniej  twórczość pisarza (Kir Bułyczow to pseudonim literacki, tu garść informacji w wiki) zalicza się do kategorii  science fiction.  (do sf należą nader często kontakty kosmitów z mieszkańcami miasteczka Wielki Guslar). Akcja opowiadań dzieje się w wspomnianym miasteczku, gdzieś w głębi Rosji (a właściwie w ZSRR, bo opowiadania powstały dawno temu), kosmici, czyli przedstawiciele pozaziemskich cywilizacji nader często odwiedzają Wielki Guslar. A to  ich statki  doznają awarii właśnie nad Wielkim Guslarem, albo  kosmici zwracają się o pomoc do Korneliusza Udałowa, albo odpoczywają w Wielkim Guslarze, albo zbierają materiały o florze i faunie Ziemi, itp.itp. Czyta się przewybornie. Ach, zapomniałam o genialnym profesorze - wynalazcy Mincu. Nie jest przedstawicielem innej cywilizacji, ale jego pomysły są genialne. Oczywiście, mieszka w Wielkim Guslarze. Nie lubię gatunku sf, ale prozę Bułyczowa uwielbiam, przecież wszyscy jesteśmy kosmitami :)
 Proszę, poniżej próbka (fragment opowiadania "Świeży transport złotych rybek" ze wspomnianego zbioru, s. 29):

"...Stary nie spierał się z nią, rozsunął tylko kaktusy na parapecie, mrugnął do kanarków, które na widok słoika zaniosły się zdumionym szczebiotem, wydobył z kąta zapasowe akwarium i poszedł z nim do kuchni.
- Posuń się - powiedział do małżonki. - Daj nabrać wody.
Małżonka zrozumiała, że mąż, o dziwo, nie jest pijany, wytarła ręce w fartuch i zajrzała do pokoju.
- Skaranie boskie! - wykrzyknęła.- Jeszcze nam tylko złotej rybki brakowało!
Pochyliła się nad słoikiem, a wtedy rybka wysunęła z wody ostry pyszczek, otworzyła go, jakby brakowało jej powietrza, i powiedziała półgłosem:
- Wypuścilibyście mnie, towarzysze, do rzeczki..."




p.s. Wspominałam, że opowiadania są zabawne? nie? są BARDZO  zabawne :)

Kir Bułyczow, Opowiadania guslarskie, Prószyński i S-ka, Warszawa 1999

sobota, 23 czerwca 2012

Książki mojego dzieciństwa

A było to tak: będąc dzieckiem już czytającym, czyli od początku podstawówki bardzo często dostawałam książki (od rodziców, rodziny z różnych okazji,  od koleżanek na imieniny i w szkole jako nagrody za wyniki w nauce lub w konkursach). Było ich dość dużo. Uwielbiałam różne baśnie, legendy cykle powieściowe, np. "Tomki", przygody Pana Samochodzika, powieści Hanny Ożogowskiej, cykl o Ani z Zielonego Wzgórza, powieści  Małgorzaty Musierowicz - te do dzisiaj je lubię! potem nastały czasy Karola Maja. Ech, co to było za słodkie życie - zaszyć się z książką latem na ławce między krzakami jaśminu w ogrodzie, albo pod stogiem siana u sąsiada na łące, a zimą leżeć na tapczanie z filiżanką soku malinowego  domowej roboty (maliny zbierane z mamą pod lasem) i kotem zwiniętym w kłębek u boku! Czytałam też stare "Relaksy" taty (nie, nie buty ;) ) i tak poznałam świat komiksów - zapamiętałam Kajka i Kokosza, przygody Thorgala i serię o inkaskim ostatnim księciu ukrywającym się gdzieś w Polsce (nie pamiętam tytułu). Gdy byłam już starszą nastolatką wyprowadziłyśmy się do babci. Większość książek została w moim rodzinnym domu. To było 18 lat temu. Jestem mamą 8-latka i 2-latki  i czasami żałowałam, że nie mam swoich książek z dzieciństwa. I...całkiem niespodziewanie dostałam od taty część moich najstarszych książek! zachowały się! jest to zaledwie wycinek mojej kolekcji, ale bardzo się z nich cieszę. Poniżej oczywiście zdjęcia moich  odzyskanych skarbów :)

kto pamięta serię "Poczytaj mi mamo"?
wśród nich jedna z moich ulubionych "Dar rzeki Fly"
jest też kilka z dedykacjami (wydały się moje panieńskie personalia ;))

I ostatnie zdjęcie - seria o zwierzętach. Pamiętacie "Piątki z Pankracym"? jak widać, miałam własny tekst piosenki z programu. "Puc, Bursztyn i goście" to książka, którą najpierw czytała mi babcia, a potem dała mi swój egzemplarz na zawsze. Przeczytałam już ją synowi:) Mam nadzieję, że resztę z czasem już sam przeczyta...

piątek, 1 czerwca 2012

ach, ten piekielny Strindberg!

Z twórczością Augusta Strindberga zetknęłam się dobrych kilkanaście lat temu, bardzo podobały mi się jego utwory dramatyczne oraz powieść "Spowiedź szaleńca". W 1999 roku na rynku wydawniczym pojawiło się "Inferno", powieść autobiograficzna pierwszy raz wydana w Polsce, rzuciłam się wtedy na nią niczym rekin na nieuważnego nurka!I...kicha, dno i trzy metry mułu - tak jednym słowem te kilkanaście lat temu mogłam określić tę powieść. Nie spodobała mi się w ogóle. Po paru latach,w związku z przeprowadzką, książka trafiła do pudła piwnicznego. Niedawno rozpoczęłam przeglądanie zawartości tych pudeł i natknęłam się na nią. Dałam jej druga szansę. I słusznie zrobiłam, gdyż książka ta bardzo mi się teraz podoba! a Strindberg to szalony mistrz autokreacji. Czytając ją teraz od razu nasunęła mi się  myśl, że autor cierpiał na depresję (ha! człowiek z wiekiem coraz więcej wie...). W "Infernie" Strindberg opisuje fragment swojego życia od momentu rozpadu drugiego małżeństwa. Mamy w nim fascynację Strindberga alchemią (podejmował próby przemiany siarki w złoto), Swedenborgiem (muszę powrócić do lektury "Dziennika snów"), trochę mamy tu okultyzmu i teozofii, i nade wszystko wyśmienitą znajomość Biblii. No i nadmierną podejrzliwość, nerwicę i "widzenie" znaków :) No i garść faktów, zapewne podkoloryzowanych nieco przez autora. Tak sobie myślę nad Strindbergiem: facet żył w ciekawej artystycznie epoce (fin de siecle), znał wielu ciekawych, barwnych ludzi swej epoki  (np. Munch czy nasz  rodzimy Szatan Przybyszewski), odnosił sukcesy jako pisarz (i jednocześnie zbierał  baty za  niektóre swe utwory), miał ciekawe zainteresowania. Ja go lubię :)



 W "Infernie", wydanym przez Wydawnictwo KR w 1999 roku, jest sporo przypisów do tekstu, tłumacz (Mariusz Kalinowski) napisał obszerne posłowie pt. "Traktat o Siarce", które samo w sobie mogłoby być odrębną publikacją.


August Strindberg, Inferno, Wydawnictwo KR, Warszawa 1999 r.

piątek, 11 maja 2012

Marek Krajewski - "Rzeki Hadesu"




Wczoraj miała miejsce premiera "Rzek Hadesu" i we wczorajszym wpisie wyraziłam pragnienie przeczytania tej książki. I...zaczęłam ją czytać wczoraj wieczorem - czytałam może z 30 minut, a następnie padłam w objęcia Morfeusza. Dzisiaj rano, korzystając z mocnego i długiego snu małej córeczki, dorwałam się do lektury. Chyba ustanowiłam  mój rekord szybkości w czytaniu (w podstawówce czytałam najlepiej i najszybciej w klasie): od mniej więcej 8:20 do 9:45 - tyle czasu dzisiaj zajęło mi przeczytanie najnowszej powieści Marka Krajewskiego (plus wczorajsze pół godziny). Czy warto? jasne, że warto! zawsze warto poświęcić trochę czasu na czytanie. O zaletach czytania książek w ogóle, nie będę pisać. Każdy ma tam swoje powody aby sięgnąć po książkę (lub i nie). 
Co mamy w "Rzekach Hadesu"?
Początek - powojenny Wrocław, 1946 rok - zgliszcza, smród, szczury, bieda, ruiny, kombinatorzy, SB, komisarz Popielski ukrywający się za przeszłość wojenną we Wrocławiu (genialny pomysł z kamuflażem Łyssego!), jego kuzynka - Leokadia - przebywająca w więzieniu na Kleczkowskiej (kiedyś mieszkałam w tamtej dzielnicy - w okolicach więzienia rosną przepiękne drzewa morwowe!)...i pojawia się nasz stary znajomy Eberhard Mock! W pewnym momencie pojawia się retrospekcja - chwyt  stosowany przez autora przy kilku powieściach o Mocku - i znajdujemy się tym razem we Lwowie w 1933 roku. Akcja niemal całej powieści toczy się właśnie tam, aby na koniec powrócić do Wrocławia. Tu już następuje szybka akcja i...koniec. A co jest tematem? jak zawsze, zbrodnia, więcej nie powiem :). Autor na końcu książki, w Podziękowaniach, pisze o tym, że trudno jest wypracować pomysł na motyw zbrodni. I coś w tym jest. Zawsze zastanawiałam się, przed rozpoczęciem czytania książek Krajewskiego: co będzie tym razem? Okazuje się, że nie jest tak źle z pomysłami. Chociaż w tym przypadku pomysł (motyw zbrodniarza) nie był autora. W powieści  najbardziej jednak urzekł mnie opis  powojennego Wrocławia, tak pewnie wyglądał zaraz po wojnie. No i cóż - powieść kończy się dobrze dla naszych starych policyjnych wyg :) Zachęcam do poczytania!
Jednej rzeczy mi zabrakło: opisu dobrego żarcia :). To znaczy, były przekąski, zapamiętałam dania deserowe i golonki, i piwo marcowe we Lwowie, i wódkę tu i tam, i flaczki wrocławskie, i cielęcinę z setką. Ale to nie to, co w Breslau dawali. To se ne wrati :)

Jeszcze nie przeczytałam jednej powieści Krajewskiego - "Liczb Charona", pora nadrobić zaległości.



Marek Krajewski, Rzeki Hadesu, Wydawnictwo Znak, 2012





czwartek, 10 maja 2012

"Śmierć w Breslau" - pierwsza powieść o przygodach Eberharda Mocka


[Zaczynam od początku - miałam już gotowy wpis i dziecko wgramoliło mi się na kolana, nacisnęłam coś na klawiaturze i wszystko poszło!Wrr...Dobrze, że moja pamięć dość dobra.]

Dzisiaj jest premiera najnowszej powieści Marka Krajewskiego, gdzie wraca (i żegna się) Mock, jest Popielski, akcja dzieje się w 1946 r. we...Wrocławiu (już nie Breslau). Ale ja nie o tym. Chcę przybliżyć pierwszą powieść o przygodach Eberharda Mocka, wydaną w 1999 r. Słyszałam o niej, gdy się pojawiła w księgarniach, ale w ogóle mnie nie zainteresował tytuł. W 2006 r., podczas urlopu, znalazłam tę książkę w domku letniskowym. Należała do mojej teściowej. Usiadałam, zaczęłam czytać...i nie mogłam się oderwać. Po urlopie wytropiłam kilka wydanych do tego czasu powieści z przygodami Mocka w Breslau. Ogromnym atutem powieści Krajewskiego jest dbałość o odtworzenie topografii i Breslau, i przedwojennego Lwowa. Jak sądzę, autor zapewne zadbał o odtworzenie również menu w knajpach, gdzie stołują się bohaterowie jego powieści. To dbałość o te ważne szczegóły tworzy specyficzny klimat powieści Krajewskiego i sprawia, że czytelnikowi może przyjść do głowy, że opisywane wydarzenia mogły wydarzyć się naprawdę...Co mamy w "Śmierci..."? To co stało się znakiem rozpoznawczym  kolejnych powieści : sugestywne opisy, zarówno morderstw, miejsc, jak i wybornego jedzenia (chociaż ciężkostrawnego, ale niemal zawsze popijanego dobrym lokalnym piwem lub wódką, lub mocną kawą, etc.), mamy również na początku odkrycie makabrycznej zbrodni, pojawia się Mock, jak zawsze odkrycie motywów i mordercy jest skomplikowane, pojawiają się również trudności natury politycznej (akcja dzieje się w 1933 i 1934 r.). Do pomocy w rozwikłaniu prawdy wezwany zostaje pewien policjant z Berlina. Mamy, a jakże!, wspomniane opisy potraw, jak ten:

"...- Och, przecenia mnie pan, Hauptsturmführer...- Mock urwał. Kelner postawił przed nimi talerze z węgorzem oblanym sosem koperkowym i obsypanym podsmażaną cebulką..."

lub

"...W sali panował przyjemny chłód, który najpierw przywrócił swobodny oddech, potem wywołał spokojna senność. Anwaldt zamknął oczy. Zdawało mu się, że kołyszą go łagodne fale. Szczęk sztućców. Mock atakował dwoma widelcami chrupiącego, różowego łososia pływającego w chrzanowym sosie. Spojrzał z rozbawieniem na śpiącego Anwaldta.
 - Niechże się pan obudzi, Anwaldt - dotknął ramienia śpiącego mężczyzny. - Wystygnie panu obiad.
Paląc cygaro obserwował, jak Anwaldt łapczywie zajada befsztyk z kiszoną kapustą i z ziemniakami..."

Najlepiej nie czytać w nocy, bo światło bijące z plądrowanej lodówki może obudzić domowników...

I pozostało tylko czekać, aż najnowsza powieść wpadnie kiedyś w moje ręce...


Marek Krajewski, Śmierć w Breslau, Wydawnictwo Dolnośląskie, 1999, s. 46, 154

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

O przygodach Erasta Fandorina raz jeszcze


Właśnie skończyłam czytać po raz drugi powyższy stosik ( no dobra, skończyłam jakoś po pierwszej w nocy) i pierwsza myśl, jaka nasunęła mi się po lekturze to ta, że główny bohater - Erast Fandrin - to taki literacki James Bond. I piękny, i inteligentny, i wykształcony, i dysponuje nowinkami technicznymi, i wysportowany, i zna sztuki walki, no i walczy ze światem przestępczym, zazwyczaj międzynarodowym. Różni się od Jamesa tym,że działa w innym czasie (schyłek XIX w., chociaż nie wiem czy lata 70-te to schyłek :)) i głównie w carskiej Rosji, i nie jest tak wielkim wielbicielem damskich wdzięków jak Bond, James Bond. 
Powieści na zdjęciu jest pięć, powinny być ułożone w innej kolejności:
1. "Azazel" jest pierwszą powieścią, opisane są w niej początki kariery detektywistycznej pięknego Erasta :). Dużo się dzieje, również poza granicami Rosji: bogaty student, tak jakby dla żartu, popełnia w parku samobójstwo. Okazuje się,że tuż przed śmiercią napisał testament, gdzie cały majątek zapisuje pewnej Angielce...Okoliczności, pozornie oczywistego samobójstwa, wyjaśnia młodziutki, ubogi (ojciec Erasta stracił przed śmiercią cały majątek) Erast. Co było dalej? zachęcam do lektury :)
2. "Gambit turecki" to druga powieść z przygodami detektywa Fandorina. Przyznam szczerze,że nie przepadam za tą książką. Akcja dzieje się podczas wojny rosyjsko - tureckiej, w obozie i dotyczy szpiegostwa. Ponoć " Gambit" został zekranizowany, nie widziałam, nie słyszałam...
3. "Lewiatan" to kolejna porcja przygód. Akcja rozgrywa się na pokładzie luksusowego statku, płynącego z Southampton (z tego portu wypływał ponoć Titanic - że tak nawiążę do setnej rocznicy feralnego rejsu) do Kalkuty przez świeżo otwarty Kanał Sueski. Kurs "Lewiatana" poprzedza okropne morderstwo w Paryżu - zamordowana została cała służba i lord, kolekcjoner indyjskich zabytków. To jest, wg mnie, jedna z lepszych powieści detektywistycznych. Trochę przypomina mi "Morderstwo w Orient Expressie" Agathy Christie (akcja rozgrywa się w zamkniętej przestrzeni, tj. na statku...). 
4. "Śmierć Achillesa", tu akcja dzieje się  w Moskwie, umiera na serce generał, bohater wojenny uwielbiany przez tłumy. Jednak podczas przesłuchania jego najbliższych współpracowników Fandorin nabiera podejrzeń. Zwłaszcza, że znał dość dobrze generała i atak serca wydawał mu się niemożliwością...Właśnie tę książkę czytałam dzisiaj w nocy:) Bardzo wciąga:)
5. "Walet pikowy", to wg mnie chyba najsłabsza pozycja. Akunin chyba celowo "zjada własny ogon"- gdy się ją czyta, to początki podobne są jak w pierwszej powieści o przygodach Fandorina. Z tym, że tu Fandorin jest już znanym i uznanym detektywem (i zamożnym) i bierze pod skrzydła biednego kancelistę, któremu daje szansę na wykazanie się w śledztwie. A śledztwo dotyczy oszustw mistrza kamuflażu - Waleta pikowego. 
Świetnym uzupełnieniem Fandorinowych przygód jest, wspominany już na blogu zbiór opowiadań "Nefrytowy różaniec" ( od niego zaczęłam).

Na zakończenie dodam,że we wszystkich powieściach Akunina o przygodach pięknego Erasta nie udało mi się  przewidzieć, co dalej nastąpi. To, wg mnie, świadczy dobrze o książkach.Tę uwagę mogę spokojnie odnieść również do  filmów.


Boris Akunin, Azazel, Świat Książki, Warszawa 2009
Boris Akunin, Gambit turecki, Świat Książki, Warszawa 2009
Boris Akunin, Lewiatan, Świat Książki, Warszawa 2009
Boris Akunin, Śmierć Achillesa, Świat Książki, Warszawa 2010
Boris Akunin, Walet pikowy, Świat Książki, Warszawa 2010

sobota, 24 marca 2012

Niesamowite opowieści kolejowe, czy dwa słowa o Stefanie Grabińskim

Chyba niemal każdy  zetknął się z twórczością Edgara Allana Poe (jeśli nie, to pewnie o nim  chociaż słyszał). I fajnie, bo opowiadania Edgara są niesamowite. Kiedyś, wertując gazetowe wydanie zbioru opowiadań fantastycznych (wydane w biednych latach 80. - stąd papier gazetowy), natknęłam się na niesamowite opowiadanie niejakiego Stefana Grabińskiego. To było to! ten dreszczyk, który się czuje, gdy czyta się coś akuratnego,w sam raz pasującego, korespondującego z naszym stanem ducha! I tak zaczęłam poszukiwać czegoś więcej. Miałam szczęście, bo jakoś zaraz po moim odkryciu, wydany został zbiór opowiadań pt. "Demon ruchu" - pierwsze pełne wydanie od 1922 r. "Demon..." to zbiór niesamowitych opowiadań poświęconych kolei, akcja niemal każdego z nich rozgrywa się w pociągu, często opowiadania kończą się okropnymi karambolami, pojawiają się pociągi - widma, tory - widma, tajemnice czwartego wymiaru, głucha przestrzeń...Niesamowitość jego opowiadań porównywana jest do niesamowitości Mistrza Edgara. I tak jest. Opowiadania Grabińskiego -  żeby wczuć się w atmosferę, w ten pęd pociągu - czytałam, a jakże! podczas podróży pociągiem (tak jak twórczość Lovecrafta - do tej pory z Lovecraftem kojarzą mi się góry i hałdy wałbrzyskie...). Fanom niesamowitości, opowieści grozy bardzo polecam Grabińskiego!


A teraz cytat z jednego opowiadania:

"...W myśli przesuwały się kolejno wypłowiałe obrazy wspomnień, które poprzedziły...t o. Jakiś huk, łomot, jakiś nagły, niwelujący wszystkie wrażenia i świadomość udar...
- Katastrofa ! - zamajaczyło niewyraźnie. Spojrzał uważnie po sobie, powiódł ręka po twarzy, po czole - nic! Ani kropli krwi, żadnego bólu. - Cogito - ergo sum! - zawyrokował wreszcie.
Przyszła ochota przejścia się po przedziale. Opuścił miejsce, podniósł nogę i ...zawisnął parę cali nad podłogą.
- Tam do licha! - mruknął zdumiony. - Straciłem ciężar właściwy czy co? Czuję się lekki jak pióro..."

Ostatnio odkryłam stronę wielkiego fana twórczości Stefana Grabińskiego - pozwolę sobie na podanie do niej linka: http://stefangrabinski.prv.pl/
Odkryłam też, że "Demon ruchu" został wydany przez Zysk i S-kę w 2011 r. ( tu link) - nie znam tego zbioru i zastanawiam się czy ma taką samą zawartość co wydanie, które mam w domu. Liczba stron nowego wydania mnie zastanawia, coś dużo ich...W zbiorze z 1999 r. jest trzynaście opowiadań plus fajne kolaże Pawła Dunina - Wąsowicza.


Stefan Grabiński, Ślepy tor [w:] Demon ruchu, Lampa i Iskra Boża, Warszawa 1999, s. 108

czwartek, 15 marca 2012

Z internetu do księgarni, czyli "Jędrne kaktusy"

Jakiś czas temu zetknęłam się z bardzo pozytywnymi opiniami innych matek - internautek na temat "Jędrnych kaktusów" oraz "Ballady o chaosiku" niejakiego Wawrzyńca Prusky'ego.  Cóż pozostało? Zapoznałam się, ba, nawet i nabyłam "Balladę o chaosiku" (która zresztą wędruje po zadziecionych znajomych), dwa słowa o "Balladzie..." już na blogu z siebie wyplułam. Obie pozycje oparte  są na blogu prowadzonego przez WP (to pseudonim blogera, szukajcie a znajdziecie, po pseudonimie traficie...) , w którym dominuje, to co najbardziej absorbuje chyba autora, czyli ojcostwo. 
WP w "Jędrnych kaktusach" zabawnie opisuje codzienne perypetie rodziny (2+1, potem 2+2) z punktu widzenia ojca. Nie jest słitaśnie, ani nazbyt  poważnie. Ot, normalnie (odnotowuję w naszym stadle podobne podejście do rodzicielstwa). Bardzo polecam zadziecionym parom -  zwłaszcza tym, którzy być może obawiają się rodzicielstwa. Przy lekturze "Jędrnych kaktusów" kilka razy zarykiwałam się ze śmiechu (co powodowało nerwowe drgawki u śpiących dzieci, bo czytam nocami), a jeden fragment - o pobycie dziecka w szpitalu w związku z rotawirusem - bardzo mnie wzruszył. Świetnie napisane przez faceta - ojca. Ach, w obu książkach bohaterowie mają fajne pseudonimy:
Wawrzyniec Prusky - ojciec
MŻonka - żona
Dziedzic - synek
Potomka - córka
Jeszcze jedna przyjemna rzecz związana z "Kaktusami"- książka ta w księgarni Matras, którą nawiedziłam parę dni temu, miała niebywałą cenę: 2 zł :)

  


Wawrzyniec Prusky, Jędrne kaktusy, Zysk i S-ka, 2007

sobota, 10 marca 2012

Fajnie było być młodym, czyli co mi niegdyś w duszy grało

Dzisiaj będzie trochę  o muzyce i o dawnych czasach - ale będą książki, a jakże! Jakoś u schyłku podstawówki (w moich czasach szkoła podstawowa liczyła 8 klas) zaczęłam interesować się muzyką. Dzięki tacie poznałam Black Sabbath, Led Zeppelin czy Deep Purple, a potem już poszło! Otrzymywałam już kieszonkowe, które akurat wystarczyło na kupno miesięcznika "Tylko rock" (obecny tytuł  "Teraz rock") i jednej lub dwóch kaset magnetofonowych z nagraniami ulubionych wykonawców. W liceum  zaczęłam słuchać nocnej muzycznej  audycji (o rocku progresywnym) prowadzonej przez Piotra Kosińskiego w RMF FM, nadawanej o północy w niedzielę, co skutkowało totalnym niewyspaniem w poniedziałkowy poranek :)  Pamiętam, że audycja pt. "Rock malowany fantazją" rozpoczynała się jakimś chyba czeskim utworem o wronie??("Leti, leti wrana" czy jakoś tak). Kiedyś nie było internetu (może i był gdzieniegdzie w Polsce, ale dostępu nie miałam) i taka audycja to było coś! Byłam wtedy  już dumną i bladą posiadaczką magnetofonu z cd  i zaczęłam zbierać albumy ulubionych wykonawców na  płytach kompaktowych. Każda szkolna wycieczka do większego miasta oznaczała dla mnie  buszowanie w sklepach muzycznych i księgarniach. Właśnie wtedy kupiłam poniższe biografie muzyczne (wydane przez Rock Serwis wspomnianego Piotra Kosińskiego, za wyjątkiem "Młota Bogów"):


Zaczęłam też interesować się historią muzyki rozrywkowej, ale z silnym ukierunkowaniem na rock - zaczęło się zbieranie encyklopedii muzycznych (byłaby fotka, ale zdaje się, że karton  z encyklopediami jest już w ruderii...)
Druga połowa lat 90. XX w. to były dla mnie czasy pierwszych tzw. glanów, noszenie za wielkich flanelowych, kraciastych koszul, bywanie (bo zdarzało się to nieczęsto) na koncertach rockowych organizowanych w MDK w Zgorzelcu, na przeglądach lokalnych zespołów rockowych w Jeleniej Górze ("Liga rocka" chyba nazywała się ta impreza) i na niezapomnianym koncercie Black Sabbath we Wrocławiu na Stadionie Ślęży (wrzesień '95), supportowanym przez Tiamat (właśnie promowali "Wildhoney"...). Wraz z przyjaciółką dorwałyśmy się kiedyś do szkolnej radioli - pamiętam, że w kółko puszczałyśmy utwór "In The Army Now" Status Quo - chyba wszyscy mieli nas dość...:). Pamiętam, że zawsze czekałam z niecierpliwością na kolejny numer "Tylko rocka" z kapitalnymi felietonami Tomka Beksińskiego. Potem powoli wszystko się zmieniło...
Teraz czasy są inne - informacje o zespołach, trasach koncertowych można znaleźć w sieci, można oglądać teledyski (pamiętam jak przywierałam do telewizorni u wujostwa, oglądając MTV, jeszcze na Polonii bywały fajne teledyski - tak poznałam np. Primusa ), nie ma problemu z wyjazdem na koncerty zagraniczne czy festiwale. Co nie znaczy, że jeżdżę. Nie ciągnie mnie zupełnie. Czyżby syndrom zramolenia ?
A na koniec muzyczny akcent - rodzaj nieformalnego hymnu mojego pokolenia (na wielu  imprezach ten utwór królował): dzieci

p.s. właśnie niedawno wróciłam z rekonesansu piwnicznego, okazuje się, że treści wielu książek...nie pamiętam! i tym sposobem odkryłam, że mam co czytać :)

środa, 22 lutego 2012

A dzisiaj łużycki "Krabat" Otfrieda Preusslera




Jestem świeżo po tej lekturze (skończyłam jakoś po północy) i opiszę co się da - w punktach (naśladując Fandorina).  No to wio!
Raz - interesuje mnie wszystko, co dotyczy Łużyc. Zwłaszcza Górnych Łużyc (urodziłam się  i wychowałam na Górnych Łużycach) - dlatego sięgnęłam po tę książkę.
Dwa - "Krabat" to powieść, niby dla młodzieży, ale dla każdego, oparta na (górno) łużyckiej legendzie o dobrym czarowniku Krabacie.
Trzy - akcja powieści dzieje się na Górnych Łużycach w okolicy miasta Wojerecy (niem. Hoyerswerda) u schyłku XVII wieku, głównie w młynie zarządzanym przez złego czarownika zwanego Mistrzem (skądinąd, często spotykałam się w ludowych podaniach z przypisywaniem młynowi i jego mieszkańcom konszachtów z siłami nieczystymi...).
Cztery - oprócz Mistrza, młyn zamieszkuje dwunastu (ha! znowu magiczny ludowy znak) młynarczyków, jednym z nich staje się Krabat...
Pięć - powieść jest napisana bardzo wdzięcznie i wdzięcznie przetłumaczona (jest to bodajże drugie wydanie powieści na rynku polskim).
Sześć - są przypisy, a jakże! i w pierwszym z nich babol nie z tej ziemi! A mianowicie wg osoby redagującej przypisy Łużyce to " kraina historyczna w południowo - wschodniej części Niemiec; obejmuje tereny między środkowym biegiem rzeki Łaby na zachodzie oraz Odrą i Nysą Łużycką na wschodzie (...)". A wiadomo, że granica Górnych  Łużyc  (nie chce mi się odnosić do granicy Dolnych już) na wschodzie to Kwisa... Hmm, podejrzewam, że Autor powieści byłby zadziwiony takim zakreśleniem granic...a dlaczego?
Siedem - ...bo urodził się w Libercu, a jego przodkowie pochodzą z okolic Gór Izerskich i Karkonoszy (czyli wschodnich rubieży Górnych Łużyc), tu link do strony Autora
Osiem -  postać Krabata jest znana w literaturze łużyckiej - tu można sobie rzucić okiem.
Dziewięć - książka jest pięknie wydana! i w środku niemal wszędzie latają kruki ! To lubię!
Dziesięć - w powieści pojawia się zapewne typowy element łużyckich obyczajów wielkanocnych, tzw. woda wielkanocna. Z przyczyn historycznych (wymiana ludności) w ogóle nieznany po polskiej stronie historycznych Łużyc. Ot, taka ciekawostka.

Reasumując: warto poczytać do poduszki historię łużyckiego czarodzieja Krabata!


Otfried Preussler, Krabat, Wydawnictwo Bona, Kraków 2011

środa, 15 lutego 2012

Jeszcze trochę o miłości...

Pociągnę temat miłosny i przedstawię naukową pozycję o tym, jak miłość drzewiej u starożytnych Greków wyglądała.



Dawno, dawno temu, na wykładach z archeologii klasycznej profesor wspomniał mimochodem o tym, że na niektórych  greckich naczyniach widnieje sporo przedstawień, których nam jednak nie pokaże :) Gdy kupiłam książkę widniejącą na zdjęciu, wiedziałam już o czym profesor mówił. Książka napisana przez naukowca, porządnie, z przypisami i obejmuje takie zagadnienia, jak: małżeństwo, miłość, zjawisko heter i miłość do płci przeciwnej. Autorka korzystała ze źródeł pisanych (a tych greckich już trochę jest), przedstawień na naczyniach i rzeźb. Z książki dowiemy się jak wyglądała ceremonia zaślubin (widział  ktoś film "Moje wielkie greckie wesele"?tak, tak, idea dużego weselicha greckiego bierze się z tradycji starożytnej), jak wyglądała miłość przed i po ślubie, znaczenie małżeństwa w społeczeństwie greckim, dowiemy się sporo o heterach (koszt utrzymania hetery, ich pozycja w społeczeństwie, kontrola urodzeń). Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie ilość materiału ilustracyjnego - nie wiedziałam, że tego aż tyle jest! Zachęcam  do przeczytania - taki kompleksowy cykl wykładów do poduszki :)
Książka została wydana z cyklu: Biblioteka Historii Tradycji i Obyczajowości (na rynku polskim z tego cyklu wyszło jeszcze kilka pozycji dotyczących podobnej tematyki, ale z innych epok)

Ostatnio bliżej przyjrzałam się blogom poświęconym książkom. Tam są nowości, ludzie są na bieżąco, ciągle się tam coś dzieje, bloggerzy informują co czytają właśnie, co jest w kolejce do przeczytania, a ja takie tu suchary wstawiam... Zauważyłam, że dość mocno odstaję jako czytelnik (o wielu nowych tytułach w ogóle nawet nie słyszałam! nie mówiąc o autorach!) i tym samym ten  mój blog jest jakimś dziwnym tworem... Zastanowię się co dalej będzie z blogiem, bo swoich obyczajów i gustów czytelniczych nie zmienię. Chyba :)



Carola Reinsberg, Obyczaje seksualne starożytnych Greków, Wydawnictwo URAEUS, Gdynia 1998

wtorek, 14 lutego 2012

Z okazji dnia św. Walentego miłosne uniesienia literackie ;)

Dzisiaj jest Dzień Zakochanych i z tej okazji powspominam literackie miłosne uniesienia, które wywarły na mnie  największe wrażenie. Piszę totalnie z pamięci, bez lekturek pod ręką (lekturki grzecznie leżą w pudłach w piwnicy...). Nie będę tu przywoływać książek z subtelnymi miłosnymi wyzwaniami, wręcz przeciwnie -  skupię się na fizycznym aspekcie tychże. No, bo kiedy je przywoływać? ;)
Zacznę jednak od  subtelnych sucharów:) czyli:
1. "Trędowata" Heleny Mniszkówny.
Czytałam będąc dość młodą nastolatką (14-15 lat),  urzekła mnie  nieszczęśliwa miłość ubogiej Stefci i ordynata Waldemara Michorowskiego, ryk  był zawsze przy czytaniu opisu śmierci Stefci :);
2. "Cierpienia młodego Wertera" Goethego.
Wyjątkowo podobała mi  się ta lektura i czytałam ją romantycznie, jak na lekturę romantyczną przystało, na łące. Bardzo przeżywałam nieszczęśliwą miłość Wertera do Lotty, zakończoną również tragicznie.
3. "Różoukrzyżowanie", przede wszystkim pierwsza część ("Sexus") Henry'ego Millera.
Szał ciał i uprzęży! Facet w pełni korzystał z życia, są tam "te momenty" :) I jeszcze "Zwrotnik raka" też obfituje w soczyste opisy tego i owego. Kiedyś więcej napiszę o Millerze...
4. "Żywoty kurtyzan" Pietro Aretino.
Tytuł mówi sam za siebie, autor zresztą uważany jest za twórcę pornografii :) w książeczce tej urzekły mnie piękne i jednocześnie dosadne porównania drugorzędowych cech płciowych :)
5. Twórczość Markiza de Sade.
Nie przeczytałam zbyt wiele, ale w pamięć zapadła mi "Justyna czyli nieszczęścia cnoty", "Filozofia w buduarze" i "120 dni Sodomy". Tej ostatniej książki nie doczytałam - nie dałam rady. "Justyna..." to pikuś w  porównaniu do wynaturzeń w "120 dniach..." (zamierzam ją sprzedać - piękne, szyte wydanie z 2004 roku bodajże). Do lektury "Justyny..." zachęcam :)
Jeśli przywołałam tu ducha Markiza, to może napomknę jeszcze o jego młodszym koledze, urodzonym we Lwowie czyli ladies and gentlemen:
6. Leopold  von Sacher- Masoch i jego "Venus w futrze"!
Klasyka... masochizmu :) Do poczytania -  aby zrozumieć dewiację
7. "Kompleks Portnoya" Philipa Rotha.
Zapamiętam z tej książki nietypowe zastosowanie jabłka, wątróbki i stanika starszej siostry (czyli szarlotka z głupawego "American Pie" to wtórny pomysł :) )
8. "Kazirodztwo" Anais Nin.
W przeciwieństwie do "Dzienników" tu cenzury nie ma, a nie od dzisiaj wiadomo, że Anais nie prowadziła przykładnego żywota małżonki bankiera. No i mamy tu tytułowe  tabu (brr).

Myślałam, że wyjdzie mi z 10 pozycji, ale nie udało się (jedno z dzieci na raty je obiad i rozprasza...)

 A na koniec, żeby tak dosadnie nie było o tej całej miłości, wyznam, że moim filmem wszechczasów jeśli chodzi o wieczną, niespełnioną miłość jest "Dracula" Francisa Forda Coppoli. Uwielbiam kostiumy, epokę, historię i muzykę naszego  kompozytora! Film jest oparty na książce Brama Stokera. Coppola nieco zmodyfikował historię z książki. I dobrze, bo książka nie umywa się do filmu. I takiego seansu filmowego  na kanapie dzisiaj  Wam życzę,  drodzy goście !

sobota, 4 lutego 2012

Przygody Erasta Fandorina, part one


"Nefrytowy różaniec" to zbiór kilku opowiadań i minipowieści o przypadkach niejakiego Erasta Fandorina, przystojnego (czy tylko mnie się wydaje,że określenie "przystojny" pasuje tylko do wysokiego bruneta??), młodego, nadzwyczaj inteligentnego i sprawnego, znającego różne techniki walki wręcz (dużo japońskich), znającego japoński (sic!!), zazwyczaj zamożnego (ba! facet nawet ma zawsze niepojęte szczęście w grach wszelakich...), dżentelmena i...niestety, wymyślonego detektywa. Niestety, bo taki konglomerat cech i umiejętności chyba nie istnieje w rzeczywistości.  Taaak, mamy zatem wspaniałego Fandorina. Kiedy i gdzie on działa? Schyłek XIX wieku (mój ulubiony czas akcji!), w carskiej Rosji głównie, czasem w Japonii ("Jigumo") lub zgoła we Francji podczas rozgryzania zagadki wraz z niejakim  angielskim detektywem Holmesem ("Uwięziona w wieży, czyli krótka, lecz piękna droga trzech mądrych"). Fandorinowi niemal zawsze towarzyszy nieodłączny sługa - przyjaciel, Japończyk o imieniu Masa. Powiem krótko - "Nefrytowy różaniec" to świetny zbiór! Akunin pięknie nawiązuje do klasycznej powieści detektywistycznej w stylu  Arthura Conana Doyle czy Agathy Christie. Od tego zbioru zaczęłam przygodę z Fandorinem. Książka ma stylową rycinę na okładce, wewnątrz znajduje się sporo podobnych rycin - bardzo fajny pomysł.
A tu jeszcze sznureczek do garści informacji  o Akuninie Gruzinie.



I jeszcze na koniec mały dodatek muzyczny: "Fade To Gray" Visage w przepięknym wykonaniu włoskiej gotyckiej grupy Monumentum , o tu . Cover znajduje się na  niesamowitej płycie "In Absentia Christi" z 1995 roku.

Boris Akunin, Nefrytowy różaniec, Świat Książki, Warszawa 2009

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Kawał dobrego szwedzkiego kryminału, czyli trylogia "Millennium" Stiega Larssona

    

Wspominałam, że Mikołaj był dla mnie łaskawy ?  Dostałam też 2 tomy trylogii Stiega Larssona. Trzeci kupiony już po Nowym Roku, wszystkie już pożarte :) Właśnie! Pożarte, bo wciągają jak mało która lektura!
Ad rem. Jak widać na zdjęciu, są to dość pękate tomy (każdy liczy dobrze ponad 600 stron), pierwsza część to samodzielna powieść kryminalna (lada dzień do polskich kin wejdzie amerykańska ekranizacja tego tomiszcza, pt. "Dziewczyna z tatuażem"), dwa kolejne tomy ściśle się ze sobą wiążą. Łączy je główny temat czyli Millennium - czasopismo, w którym pracuje główny męski bohater Mikael Blomkvist, łączy też je główna bohaterka Lisbeth Salander. Akcja toczy się w Szwecji, w pierwszej dekadzie nowego millennium. 
Pierwszy tom czyli "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" to historia prywatnego śledztwa zleconego przez bardzo wpływowego szwedzkiego przedsiębiorcę  świeżo skompromitowanemu dziennikarzowi "Milleninum". Śledztwo dotyczy nagłego i tajemniczego zniknięcia kilkadziesiąt lat temu ukochanej bratanicy przedsiębiorcy. Żeby było ciekawiej, dziewczyna zniknęła na niewielkiej wyspie, podczas zjazdu rodzinnego... Policji nie udało się rozwikłać zagadki zniknięcia dziewczyny... Dziennikarzowi w pewnym momencie w śledztwie zaczyna pomagać dziewczyna - hakerka, z fenomenalną pamięcią (która też ma swoją mroczną historię...). Więcej nie napiszę - zapraszam do lektury :)
Kolejne dwa tomy : "Dziewczyna, która igrała z ogniem" oraz " Zamek z piasku, który runął" to jedna historia. Jest tu brutalne potrójne morderstwo (nie będę pisać o kogo chodzi, bo jest zaskoczeniem), w które zostaje uwikłana...Lisbeth Salander. Do tego dochodzi odkrywana, kawałek po kawałku, mroczna historia jej życia...Policja prowadzi śledztwo, które staje w martwym punkcie, równolegle śledztwo w sprawie morderstw prowadzi Mikael Blomkvist, dziennikarz śledczy i przyjaciel Lisbeth, któremu udaje się wiele odkryć...
Wszystkie tomy czytałam w każdej wolnej chwili. Najbardziej szczęśliwa byłam, gdy wieczorami dzieci w końcu zasypiały i mogłam spokojnie oddać się lekturze:) Nie lubię książek i filmów, gdy w pewnym momencie jestem w stanie przewidzieć co zaraz nastąpi lub kto zabił, itp. Przy czytaniu "Millennium" ani razu nie udało mi się przewidzieć zwrotu akcji. Szczerze polecam lekturę! I coraz częściej łapię się na tym, że chciałabym poznać Szwecję osobiście :)
Autor trylogii niestety nie odczuł sukcesu swoich dzieł - zmarł tuż przed wydaniem pierwszego tomu (tu biogram pisarza w wiki).
Nie wiem czy pójdę do kina na amerykańską ekranizację (Szwedzi już zrobili swoją), boję się rozczarowania...chociaż zajawka zapowiada się całkiem nieźle. Za to na pewno wybieram się na "Mapety"  - z synem :)


Stieg Larsson, Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet", Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2011
Stieg Larsson, Dziewczyna, która igrała z ogniem, Wydawnictwo Czarna Owca,  Warszawa 2011
Stieg Larsson, Zamek z piasku, który runął, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2011

ps. tu można trylogię ode mnie nabyć

czwartek, 5 stycznia 2012

Miasteczko, którego nie ma, czyli słów parę o "Miedziance" Filipa Springera




W tym roku, pardon, w minionym roku Mikołaj był dla mnie wyjątkowo łaskawy - dostałam parę książek, w tym, niedawno wydaną "Miedziankę. Historię znikania" Filipa Springera. Książkę dostałam w godzinach popołudniowych, gdzieś o trzeciej nad razem skończyłam ją czytać. Przeczytałam ją jednym tchem - napisana lekko, zgrabnie i ciekawie. Autor opisuje historię od początku istnienia miasta, szczegółowo okres ostatniej wojny oraz czasy funkcjonowania kopalni uranu w Miedziance. I właściwie to koniec zachwytów. Jeszcze na duży plus należy dodać fakt, iż jest to bodajże pierwsze wydawnictwo kompleksowo ujmujące historię tego przedziwnego miasteczka, dostępne dla każdego. Cały czas muszę pamiętać, że to jest reportaż, więc nie mogę mieć nie - wiadomo - jakich wymagań. Zatem płynnie przechodzę do nie - zachwytów . Pierwsza rzecz, która rzuciła mi się w oczy, to zdjęcia archiwalne. Trochę mało, ale to nie jest wg mnie jeszcze jakiś duży minus. Minusem dużym  za to jest brak podpisów pod zdjęciami. Miedzianka nie istnieje, zatem nie ma możliwości pojechania na miejsce i zidentyfikowania ulic czy budynków. Dla mnie kicha. Niestety, publikowane zdjęcia bez podpisu większej wartości w tym przypadku chyba nie mają. Druga sprawa, to niemieckie nazwy dolnośląskich miejscowości. Fajnie, że autor je stosuje (uwielbiam to w książkach Krajewskiego !), ale bardzo ubolewam na brakiem słowniczka na końcu publikacji. Podejrzewam, że nie każdy czytelnik ma możliwość przetłumaczenia na język polski nazw tych miejscowości. Poza tym, niemiecka nazwa Cieplic (obecnie dzielnica Jeleniej Góry) używana przez autora zawiera błąd (w publikacji cały czas niemiecka nazwa Cieplic to Warnbrunn). Na stronie 76 pada nazwa "Landshut" - mniemam, że chodzi o dzisiejszą Kamienną Górę (niem. Landeshut), pozostałych nazw niemieckich nie chciało mi się sprawdzać. Uważam, że słownik niemiecko - polskich nazw miejscowości  przy tej publikacji jest niezbędny. Dobra, teraz głęboki oddech i przypomnienie sobie, że to reportaż  i może niepotrzebnie oczekuję mapki (już widzę czytelników, np.  z Mazowsza czy Polesia jak wertują atlasy, aby zlokalizować Miedziankę...) i zdecydowanie większej liczby przypisów oraz informacji o źródłach nie - pisanych czyli świadkach. 

Nigdy nie byłam w Miedziance, ani w jej bezpośredniej okolicy (no bo chyba Janowice Wielkie się nie liczą), nie wiem jak obecnie to wszystko wygląda. Ale pojadę tam. Na pewno. I chyba nie będę brała dzieci ze sobą. 

Cytatu nie będzie, nie mam weny na wyszukanie. Ach, zapomniałabym! z książki dowiedziałam się trochę o rodzinie Spiżów - browarników. Wiecie, że właściciel restauracji z małym browarem Spiż we Wrocławiu zaczynał przygodę z browarnictwem w Miedziance? Lubię piwo ze Spiża z wrocławskiego Rynku, popijane w lipcowe gorące popołudnie. Ciekawe czy przypomina choć trochę "Złoto Miedzianki" ?

Pomimo minusów, zachęcam do przeczytania!



Filip Springer, Miedzianka. Historia znikania, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011